Pokaz slajdów- 29.10.2009 Centrum Wykładowe Politechniki Poznańskiej godz. 19:30, sala C10

Pokaz slajdów- 29.10.2009  Centrum Wykładowe Politechniki Poznańskiej godz. 19:30, sala C10
kontakt: mariakurasz@gmail.com

“Twenty years from now you will be more disappointed by the things that you didn't do than by the ones you did do. So throw off the bowlines. Sail away from the safe harbor. Catch the trade winds in your sails. Explore. Dream. Discover.” Mark Twain

Mapa Trasy

Mapa Trasy

Planowany Przebieg Wyprawy

Nasza wyprawa zacznie się z dniem 29 lipca, kiedy to ruszymy z Poznania pociągiem uwielbianej przez wszystkich Polaków linii PKP do Warszawy:)Stamtąd już samolotem linii Rossiya-Russland Airlines do Pekinu. 30 lipca o 7.45 czasu azjatyckiego rozpoczyna się nasza przygoda w Azji!.Poniżej wstępny plan:

Chiny: Pekin i okolice; Morze Żółte; Terakotowa armia w Xi'an
Planowane środki transportu: tanie koleje chińskie!
planowane noclegi: hostele, Gasthaus ( ok 5 dolarów za noc)

Mongolia: Ułan Bator, konno po stepach, jeepem po pustyni, pieszo po wiecznie białych szczytach Ałtaju mongolskiego

Wracać zamierzamy z Ułan Bator koleją transsyberyjską przez Irkuck( z przerwą na piękny Bajkał )do Moskwy. Dalej gdzie nas wiatr poniesie, by powoli dotrzeć do naszej pięknej Polski;)

Przygotowania

Szczepionki:
Najbardziej zalecane w Mongolii są szczepienia przeciwko żółtaczce typu A i B oraz na wirusowe zapalenie opon mózgowych ze względu na dużą ilość kleszczy.Osobom chcącym spędzić trochę czasu na pustyni Gobi zalecamy dodatkowy zakup adrenaliny w aptece na wypadek nieoczekiwanego spotkania ze skorpionem;)

Wizy:
Wizę chińską oraz mongolską najłatwiej załatwić w Warszawie Koszt to : 220 zł za wizę chińską (30 dniowa) oraz ok 240zł za wizę mongolską (30 dniowa, jednokrotna)

10 lipca:

Wciąż wytrwale poszukujemy sponsorów wyprawy!
Tourne po poznańskich centrach handlowych i prywatnych firmach to już dla nas pestka;) Niestety, nie jest lekko..Kryzys finansowy daje się wszystkim we znaki:(

Wizy chińskie załatwione!Ostatecznie wiza dwukrotna na 35 dni kosztowała nas 233 zł. Ale było warto! Możemy już spokojnie dolecieć do Chin!:)Wskazówka dla załatwiających wizy w Ambasadzie Chińskiej w Warszawie: Wnioski wizowe można składać tylko w poniedziałki, wtorki i czwartki w godzinach od 9:00 do 11:00

Zakupione przewodniki:

"Szlak transsyberyjski" Bezdroża
"Chiny" Pascal
" Mongolia" Lonely Planet

Uwaga, uwaga:) 19 dni do wyjazdu:Zaczynamy uczyć się podstaw chińskiego. Kejto zakupiła rozmówki z płytą, Luq piękny słownik z obrazkami!Trzymajcie kciuki bo to niełatwe zadanie;) Najlepiej zacząć od liczb, bo przecież liczby w Chinach pokazywane są również po chińsku;)
Wrażliwym, kochającym zwierzęta podróżnikom polecamy nauczyć się po chińsku słów : pies lub kot, by przypadkiem nie zamówić ich w restauracji na talerzu!;)

28 lipca: Wyjeżdżamy:)
Pociąg do Warszawy : 2.20 czeka:)


Ciekawostki

Najsłynniejszy instrument mongolski: MATOUQIN znany jest w każdym regionie Mongolii, różni się jednak bardzo często brzmieniem oraz budową! Jest to instrument strunowy, zakończony wyrzeźbioną głową konia. Skąd taki pomysł? Mongolskie tłumaczenie słowa Matouqin :Ma- koń, tou- głowa, qin-skrzypce. Miłośnicy muzyki nie obawiajcie się!Podczas podróży dostarczymy wam niezapomnianych melodii z wszystkich odwiedzonych regionów Mongolii i Chin!:)

Dlaczego kochamy Mongolię?:)

Gęstość zaludnienia na km2 : 2 osoby
Wielkość kraju : 4 razy większa niż Polska!
Ilość mieszkańców: 3 mln;)
Co to oznacza?:)stepy, pustynia, góry, wulkany,przyroda, zwierzęta, jurty, wolność!:)

Dla porównania: gęstość zaludnienia w Chinach: 139 osób na km2 Sam Pekin ma 7, 5 mln mieszkańców:) Czyż nie ciekawy kontrast?:)Oczywiście Chiny mimo wszystko również kochamy;)

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

31 sierpnia


Wejście na szczyt i powrót do Hatgal- 2 wizyta u Nomadów

Wstaliśmy wcześnie, mając przed sobą perspektywę wejścia na szczyt (ok 3 h) oraz trasę powrotną do Hatgal ( ok 7 h)Przewodnik polecił nam wejście wschodnią granią , po czym na migi przekazał, że on zostanie przy ognisku pilnując konie. Wejście okazało się mocno strome i pełne kamieni, przez co nogi łatwo się obsuwały. Na szczęście przy pomocy kijków szybko poradziliśmy sobie z utrudnieniami. Droga była jednak mozolna, ponieważ gdy doszliśmy do jakiegoś szczytu, przed nami pojawiał się kolejny szczyt ciut wyższy i tak dobre kilka razy:) Narzucając sobie spore tempo, w niecałe 2 godziny doszliśmy na samą górę, której grań pokrywało sporo łupków kamiennych. Radość z wejscia była niewyobrażalna. Z samego szczytu mogliśmy zobaczyć brzeg wielkiego jeziora Chuwscul oraz pierwszy największy szczyt rosyjski po drugiej stronie .( Ajmak,gdzie znajduje się Chuwscul, graniczy z Rosją)Patrząc za siebie, widzieliśmy zaś kolejne łańcuchy górskiej, tym razem ośnieżone, które kusiły swoim pięknem oświetlone pełnym słońcem. Chwila relaksu i pora schodzić na dół. Przed nami jeszcze dłuuuga droga. Postanowiliśmy więc wybrać jak najszybsze zejście. Było to niestety równoznaczne z wybraniem najbardziej stromej części góry od strony południowej, tj, małej kotliny rzecznej pokrytej w pełni kamieniami, po której raczej zjeżdżaliśmy, niż schodziliśmy.

Po godzinie byliśmy już na dole.Przewodnik czekał na nas z osiodłanymi końmi. Szybko złożyliśmy namiot i wyruszyliśmy w drogę powrotną, czując wszystkie obtarcia 2 razy mocniej niż dnia poprzedniego. po 4 godzinach znów mieliśmy przerwę na obiad w jurcie naszego przewodnika. Po raz drugi zostaliśmy zaproszeni do środka. Tym razem poczęstowali nas jednak świeżo smażonymi na pełnym tłuszczu bułeczkami ( coś w rodzaju naszych polskich faworków, tylko bardziej tłuste i większe)Do tego dostaliśmy oczywiście czaj:)Podziękowaliśmy za posiłek i po pół godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę.Przez ostatnie 2 godziny postanowiliśmy potrenować trochę jazdę konną i prowokowaliśmy nasze koniki do galopu. Andriu, mając najbardziej usłuchanego konia, zrywał gojako pierwszy, przez co mój koń, widząc z prawej strony zagrożenie wyprzedzeniem przez intruza, wchodził w jeszcze większy galop i nigdy nie pozwalał przejść innym przed siebie (mam szczęście do koni, tym razem dostałam leniwego z wielkimi ambicjami by być zawsze pierwszym;)W dodatku również największego głodomora;)) 2 konie mobilizowały białego ogiera Moniki, który był najwolniejszy,ale postępując za stadem, również przyspieszał, gdy zostawiano go z tyłu. Po chwili biegu, robiliśmy konikom przerwy na chwilowy wypas.

O 19:00 dojechaliśmy spowrotem do Hatgal, niesamowicie zadowoleni z dwudniowej wyprawy konnej- było warto! Podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem, po czym rozbiliśmy namiot na terenie Ger campu naszego kierowcy, płacąc znów 1000 tugrików za osobę ( 2 zł). Za dodatkową symboliczną opłatą mogliśmy również skorzystać z prysznica, co było dla nas wieeeeelkim plusem:)Za kolejne 500 tugrików (1 zł) dostaliśmy od Mongołki pyszną zupę z jaka z makaronem( podobna w smaku do rosołu) Jurtę zaś wykorzystaliśmy by wysuszyć mokre rzeczy, i ogrzać się przed nocą. Ok 24:00 położyliśmy się spać.

30 sierpnia


Wyprawa konna na Hüren uul- 3035 m, 1 wizyta u Nomadów

Pobudka o 8:00. Dziś o 10:00 umówiliśmy się z naszym przewodnikiem na odbiór koni.Szybkie śniadanie u właścicielki Ger Campu( darmowy chleb i herbata mong0lska) po czym ruszyliśmy do sklepu, by zrobić zakupy na 2 dni jazdy konnej ( m. in. wodę, której w rejonach górskich nie ma) Zaopatrzeni w potrzebne produkty poszliśmy na miejsce umówionego spotkania. Przywitał nas wczorajszy kierowca Mitsubishi, mówiąc, że przewodnik ma opóźnienie, gdyż nie udało mu się wczoraj złapać koni. Złapał je dopiero dzisiaj rano i podobnież zmierza już w naszym kierunku. Bardzo zastanowiło nas stwierdzenie: przewodnik nie zdołał złapać koni...czyżby miały być one całkiem dzikie? jeśli tak, to czeka nas na prawdę wielka przygoda, skoro wszyscy jesteśmy amatorami jazdy konnej.. Kierowca widząc nasze miny uspokajał, że konie są oczywiście turystyczne i niegroźne;)Poprosił również byśmy poczekali w jurcie na terenie jego Ger campu mówiąc, że przewodnik przybędzie lada chwila( oczywiście jak się można domyśleć, chwila zmieniła się w 2 h;)). Poszliśmy do jurty, gdzie przywitali nas wczoraj poznani przyjaciele z Francji:) Miło było ich zobaczyć i porozmawiać na temat możliwości dobrego wykorzystania czasu nad Chuwscul:)Dodatkowo otrzymaliśmy ,w ramach przeprosin za zwłokę, śniadanie ( dla nas już drugie tego dnia, ale nie pogardziliśmy;))Pyszny świeżo pieczony chleb oraz masło z jaka ( smak lekko słodki, przypominający śmietankowy ser topiony) i mongolski czaj. Francuzi postanowili również wybrać się na przejażdżkę konną, ale dzień później niż my. Na dzisiaj planowali wynajęcie motocykla i zwiedzenie okolicy.

Czas upłynął nam szybciej w towarzystwie obcokrajowców:) W końcu dostaliśmy informację, że konie wraz z przewodnikiem czekają na zewnątrz:)Pierwsze wrażenie: są małe ( jest dobrze, mniejsze prawdopodobieństwo złamania czegoś przy upadku) i wyglądają na spokojne..:)Najpierw zapakowaliśmy nasze plecaki ( swoją drogą bardzo żal nam było konia, który musiał je nieść, bo miał największy ciężar i nie mógł zatrzymywać się ani na chwilę..)Nastepnie przewodnik wybrał każdemu z nas konia patrząc na wzrost i wagę . I tak Andrzej otrzymał czarno-białego, ja brązowego a Moniq białego ogiera. Wszystkie zadbane:) Przewodnik wsiadł na swojego konia, i otrzymaliśmy krótki instruktarz po mongolsku jak ruszać i zatrzymywać konia. ( cziu- to po naszemu wio, cztrrrr -to po naszemu prrr) Znając już dla nas najistotniejsze komendy, i słysząc od kierowcy na pożegnanie, że mamy być elastyczni i niezestresowani jadąc .ruszyliśmy w drogę. Przed nami dziś 30 km, czyli jakieś 7 h jazdy z jedną małą przerwą.Z początku trochę niepewni, szybko zorientowaliśmy się, że konie są na prawdę spokojne, i nie pojedziemy szybciej, niż kłusem. Chwila dla nas na medytację :) Dookoła piękne krajobrazy, koryto wyschniętej rzeki pokryte białymi kamieniami, łąki z pasącymi się jakami, końmi, a w tle z każdej strony góry - zarówno te bardziej skaliste, jak i całe pokryte zielenią. Zauroczeni atmosferą ,postanowiliśmy przypomnieć sobie kilka piosenek turystycznych ze śpiewników, które bieżemy na rajdy w Polsce ( Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Dom o zielonych progach, i wiele wiele innych). Konikom na nasze szczęście mruczenie pod nosem nie przeszkadzało!Po drodze spotkaliśmy jedną ekipę wracającą konno z gór.Byli to nasi sąsiedzi-Czesi:)

Po 4 godzinach- przerwa. Zatrzymaliśmy się w pobliżu jurt. Przewodnik pomógł nam zejść z koni( jak sie okazało, nie było to takie proste, bo po 4 godzinach bolały już nas konkretnie nogi;))Mongoł przywiązał konie do pala wbitego w ziemię i machnął ręką byśmy poszli za nim. Zatrzymaliśmy się przy jednej z jurt. Przewodnik wszedł do środka, my czekaliśmy na zewnątrz.Okazało się, że jest to dom naszego przewodnika. Ucieszyliśmy się myśląc, że pewnie weźmie teraz ze sobą jakiś śpiwór , namiot i jedzonko dla siebie.Po chwili wyszedł z jurty i zaprosił nas do środka mówiąc : "Mongolian Czaj". Uradowani weszliśmy, uważając by nie przydepnąć progu drzwi( Mongołowie wierzą, że przynosi to nieszczęście) i sytuując się po stronie zwykle przeznaczonej dla gości ( lewa strona jurty). W środku niesamowita atmosfera.Cały dobytek 6 Nomadów w jednej małej jurcie. Po środku wielki piec ( do ogrzewania i gotowania)Na przeciwko drzwi pod ścianą kolorowy mongolski kredens z wizerunkiem Boga i kadzidłami. Po lewej i prawej stronie łóżka. Nad każdym z nich coś wisiało ( strzelba,siekiera, skóra lisa, lusterko) Na szafce zauważyliśmy również magnetofon na kasety ( który później włączyli na moment by umilić nam pobyt w jurcie). Prąd dostarczany był z generatora.W jurcie siedziało 2 starszych Mongołów rozmawiających z naszym przewodnikiem, a w okół piecyka panoszyła się starsza, schorowana Mongołka ( wyglądała na babcię wszystkich, najstarszą osobę w tej rodzinie, co oznacza również najważniejszą), a za nią młodsza dziewczyna w wieku podobnym do naszego. Dostaliśmy świeżo zaparzaną herbatę z pieca,która kolor miała mało zachęcający (sraczkowaty), ale smakowała przepysznie ( zielona herbata, zioła, mleko z jaka)Do tego otrzymaliśmy świeżo pieczony chleb oraz jogurt z mleka jaka ( smakował jak lepsza wersja jogurtu naturalnego Danona- pycha!). Najedzeni, napojeni, nie rozumiejąc o czym rozmawia rodzinka siedząca w okół nas, w końcu dostaliśmy znak od przewodnika, że jedziemy dalej. Pierwszy moment wejścia na konia był zawsze najgorszy, czuło się wszystkie obtarte miejsca;)Nasza trwała biegła jeszcze 3 godziny, dolinami górskimi . Ok 18:30 doszliśmy do podnóża naszej docelowej góry. Przewodnik zaproponował, byśmy rozbili się na dole ( ok 1800m) , by było nam cieplej. Przystaliśmy na to. Zmartwiło nas jednak to, że on nie wziął z jurty żadnego ekwipunku dla siebie ( zawstanawiające było, dlaczego kierowca nie powiedział nam, że mamy nakarmić, napoić i przenocować przewodnika ). Nie zastanawiając się nad tym chwilowo, rozbiliśmy namiot i poszliśmy po chrust na ognisko, a nasz kierowaca puścił konie wolno, by mogły odpocząć po całym dniu trasy. Rozpaliliśmy ognisko, i przygtowaliśmy kolację , dzieląc się wszystkim z przewodnikiem. Ok 19;30 dopadła nas wichura, a następnie ulewny deszcz. Postanowiliśmy czym prędzej schować się do namiotu, by ugrzać się w śpiworach i nie zmoknąć.Nastał problem: co z przewodnikiem? namiot jest 3osobowy, jak się zmieścimy? na dworze maksymalna ulewa i zimno, w nocy temperatura poniżej zera,ciężkie warunki do spania na zewnątrz , nawet jeśli nasz przewodnik posiadał deel , tj typowy płaszcz mongolski, bardzo ciepły, zapinany kolorowym, aksamitnym pasem.Po chwili przemyśleń co zrobić, Andriu wyszedł z namiotu by zaproponować przewodnikowi nocleg w naszym namiocie. Postanowiliśmy skompresować się jak to tylko możliwe i zrobić legowisko dla przewodnika w przedsionku oraz w środku.Ku naszemu zdziwieniu przewodnik odmówił. Postanowił pilnować koni i by nie zmarznąć, dokładał całą noc drewno do ogniska, mimo że padało. W momencie większej ulewy, chował się pod drzewa.. Dla nas tak niepojęte, trudne warunki do przetrwania, okazały się dla niego czymś całkowicie normalnym. Postanowiliśmy więc już ostatecznie ułożyć się do snu, łącząc 2 ciepłe śpiwory, tak by było wszystkim ciepło na takiej wysokości.

sobota, 29 sierpnia 2009

28 ,29 sierpnia


Uanbaator, trasa do Chuwscul, nocleg nad jeziorem

28 sierpnia

Pobudka o 6:00. Masa spraw do załatwienia. Kejto z Marcinem wybierali się na poranne zwiedzanie miasta, ja z Moniq i Andriu poszliśmy załatwiać busa na Chuwscul i robić zakupy na wyjazd. Dotarliśmy do jednego z większych placów z rosyjskimi busikami. Po chwili wśród tłumu odnalazł nas pewien Francuz , pytając gdzie jedziemy. Gdy usłyszał, że na Chuwscul, ucieszył się bardzo mówiąc, że również tam jedzie ze swoją dziewczyną i mają już busa. Poszliśmy za naszym nowo poznanym znajomym by wynegocjować dobrą cenę z mongolskim kierowcą uaza. Zaczeło się od 40 tys. tugrików. Ostatecznie padła decyzja na 25 tys. od osoby do Mörön ( ok 50 zł) i wyjazd o 16:00. Zadowoleni z negocjacji udaliśmy się w kierunku centrum miasta, by zrobić zakupy w jednym z większych marketów. ok 14:00 wróciliśmy do Hostelu, gdyż byliśmy tam umówieni z całą ekipą, by pójść na ostatni, wspólny obiad. Padła decyzja- idziemy na coś niemongolskiego! Na głównej ulicy Uaanbaator znaleźć można dużo niemongolskich knajp, chcieliśmy mieć jednak pewność, że nie trafimy poraz kolejny na baraninę. Dlatego wybraliśmy knajpę o nazwie " Chicken bar";) Wybór b. dobry- może nienajtańsze ( 5 tys. tugrików za danie- ok 10zł)ale mieliśmy pewność,że jemy kurczaka i co rzadko spotykane- warzywa w każdej potrawie;) Najedzeni i zadowoleni czym prędzej pobiegliśmy do Hostelu. Tam dowiedzieliśmy się, że kierownik hostelu znalazł terenówkę, która zawiezie nas do Mörön za 23 tys. tugrików. 2 tys. tugrików mniej skusiło nas do zmiany decyzji. Tym bardziej, że nowiutkie Mitsubischi bardziej przemawiało do nas, niż zatłoczony rosyjski bus;) .Pobiegliśmy po Francuzów, pytając się czy chcą jechać z nami.. oni jednak zdecydowali się mimo wszystko na przejazd busem.Czas na pożegnanie Kejto i Marcina- uściski, życzenia do szybkiego zobaczenia i w drogę!:)
Ostatecznie wyruszaliśmy z Uaanbaator do Mörön w trójkę plus 2 kierowców, mając dla siebie cały tył i słuchając całą drogę najróżniejszej muzyki mongolskiej jak i śpiewu naszych kierowców. Co już bardzo rzadko spotykane, jeden z Mongołów mówił po angielsku, przez co mogliśmy się z nim bezproblemowo porozumiewać:) Zapytaliśmy się o czas podróży- usłyszeliśmy 15-17 h. Zaskoczyła nas przerwa obiadowa którą nasi kierowcy postanowili zrobić o 24:30 w nocy. Obudzili nas proponując byśmy wybrali się z nimi do Gazar ( knajpy mongolskiej) na barana. Grzecznie odmówiliśmy mówiąc, że poczekamy w samochodzie:) Wioska nie wyglądała na najbezpieczniejszą, mnóstwo dzikich psów, tak więc rzeczywiście postanowiliśmy się nie oddalać. Ok 1:15 ruszyliśmy w dalszą drogę. O 4:00 mieliśmy tak zwaną przerwę dla kierowcy, tj 3 h snu. O 7:00 jechaliśmy już dalej.

29 sierpnia

W Mörön znaleźliśmy się o godzinie 13:00 stratni o jedną oponę, którą kierowca musiał po drodze wymienić ( w Mongolii nie jest to nic zadziwiającego;)). Okazało się jednak, że czekamy tu na dwójkę Francuzów, którzy mają dojechać lada chwila. Dojechali, ale po 3 godzinach.W dodatku była to ta sama parka, z którą mieliśmy jechać busem z Uaanbaator. Do Chuwscul wyruszyliśmy ok 16:00, płacąc dodatkowe 10 tys tugrików ( jest to normalna cena za przejazd z Mörön do Chuwscul-ok 20 zł)Francuzi opowiadali nam o drodze jaką przebyli busem mówiąc, że siedzieli po 3 osoby na jednym miejscu, a z Uaanbaator wyruszyli z 3- godzinnym opóźnieniem. W Mitsubishi w końcu mogli się trochę wyspać:) Do Chuwscul zostało nam 2 h , które ostatecznie zmieniły się w trzy. Na miejsce dojechaliśmy o 19:00, zaliczając po drodze tylko jedną gumę:)
Dowiezieni do hostelu jednego z kierowców ( Hostel Hatgal), wynegocjowaliśmy cenę za dwudniową przejażdżkę konną . 3 konie dla nas, przewodnik i koń bagażowy kosztowały nas 46 zł za dwa dni. Nie była to wygórowana suma, tak więc zachwyceni tym co czeka nas już jutro udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca nad brzegiem jeziora , gdzie moglibyśmy rozbić namiot:)Okazało się to dośc trudne, gdyż cały brzeg był zabudowany przez najróżniejsze ger campy. Ostatecznie przyciągnięci przez duży napis Fastfood, widząc sporo zieleni na rozbicie namiotu, udaliśmy się do jednego z ger campów, by wynegocjować minimalną cenę za palatkę ( namiot) Ku naszemu szczęściu, pani mówiła troszkę po rosyjsku, i gdy usłyszała że my biedne studenty i u nas nieto diengów zaproponowała cenę 1000 tugrików za osobę ( ok.2 zł)Przystaliśmy na to:)Rozbiliśmy szybciutko namiot , w towarzystwie 3 pięknych owczarków belgijskich, które od razu do nas przybiegły i aż nadmiernie pokochały. Jedzonko schowaliśmy w otrzymanym od miłej właścicielki wielkim garnku, by pieski nie miały nocnej wyżerki:) Następnie udaliśmy się do salki z napisem Fastfood, by poprosić o gorącą wodę na herbatę. Przywitało nas 2 Chińczyków(nie mówiących w żadnym innym języku poza chińskim)którzy zaprosili nas do stołu i poczęstowali pyszną, sypaną herbatą. Nie lubiąc niezręcznej ciszy przy stole próbowaliśmy jakoś zagadać.Wydawało się to prawie niemożliwe, a jednak po chwili rozmowy na migi Chińczycy już wiedzieli że jesteśmy z Polszy i znali całą naszą dotychczasową trasę podróży. My zaś dowiedzieliśmy się, że są z okolic Hongkongu, i są nad Chuwsculem niepierwszy raz:) Nasi nowi znajomi szybko nas opuścili, natomiast podeszła do nas właścicielka hostelu z wielkim termosem gorącej wody oraz herbatą. Za chwilę przyniosła nam świeży, jeszcze chrupiący chleb i konfiturę z jagód własnej roboty. Wszystko było przepyszne, i darowane nam od serca:) Najedzeni i zadowoleni poszliśmy spać, spoglądając przedtem na piękne, wielkie jezioro Chuwscul oświetlone blaskiem księżyca i rozgwieżdżone niebo. Jutro czeka nas kolejna przygoda:)

27 sierpnia



Karakorum, klasztor Erdene Dzuu

Ostatni dzień 16-odniowej objazdówki. Postanowiliśmy wstać wcześnie mając w perspektywie poranne zwiedzanie świątyni buddyjskiej w Karakorum oraz 500 km powrotnej drogi do Uanbaator.Podziękowaliśmy małemu Mongołowi za nocleg dając mu skromną zapłatę i upominki z Polski, po czym pojechaliśmy zwiedzać Karakorum. Naszym głównym celem był klasztor Erdene Dzuu, jeden z najpiękniejszych i największych na terenie Mongolii, otoczony wielkim murem. W czasach świetności posiadał on 100 świątyń. Dziś jest ich kilkanaście i są na prawdę piękne!.
Symbolem miasta Karakorum są również żółwie. 2 z nich za czasów panowania Czyngis Chana zostały postawione przed wejściem do dawnej stolicy Mongolii. Dziś odnaleźć je można niedaleko murów klasztornych wychodząc tylną bramą .Karakorum jest jednym z bardziej turystycznych miast Mongolii. Dlatego przed główną bramą do klasztoru stała masa sklepików z pamiątkami oraz muzyką mongolską. Zobaczywszy najważniejsze miejsca w Karakorum ruszyliśmy w końcu w drogę powrotną do Uanbaator. Na miejsce dojechaliśmy ok 18:00, przejeżdżając ostatnie 200 km asfaltowaną drogą ( za którą oczywiście znowu musieliśmy uiścić opłatę;)) Ciężko było nam się tak po prostu rozstać z naszym kierowcą- stróżem po 16 dniach wspólnej wyprawy. Wręczyliśmy mu kilka polskich upominków, bardzo podziękowaliśmy i ruszyliśmy do naszego hostelu ( Idre Hostel- 5 $ za nocleg). Ostatni wspólny wieczór. Jutro Kejto i Marco jadą spowrotem do Pekinu, a stamtąd wcześniej do Polski. My zaś z Moniq i Andrzejem postanowiliśmy skorzystać z ostatnich 8 dni w Mongolii, i pojechać na północ w kierunku jeziora Chuwscul ,zwanego też małym Bajkałem. W planie: góry i konie:) Luq vel Pimpuś jako jedyny postanowił poczekać na nas w Uanbaator. Szybkie pranie, piwko i ok 24:00 położyliśmy się spać:)

26 sierpnia




Wodospad Orhon
, nocleg w Charchorin
Obudziliśmy się ok 9:30 , gdy do drzwi jurty zapukała właścicielka Ger Campu mówiąc nam po angielsku, że przyjechała policja i chciałaby przyjąć zeznania w związku ze zdarzeniem poprzedniego dnia. Okazało się, że wczoraj nie tylko my zostaliśmy napadnięci przez grupę mongolskich wandali z białego nissana, ale także dwa inne samochody. Dowiedzieliśmy się również, że mieliśmy wiele szczęścia, że nie ogołocili nas z pieniędzy, gdyż para Australijczyków jadąca innym samochodem, musiała również dać sporą łapówkę by przejechać. Na szczęście dzięki szybkiej jeszcze wczorajszej reakcji poszkodowanych , w Tsetserleg podobno odnaleźli białego Nissana o podanych przez nas numerach rejestracyjnych. Pozostało nam tylko złożyć zeznanie na piśmie po angielsku. Mieliśmy dużo czasu, gdyż naszego kierowcę przesłuchiwano do ok 12:00. Zjedliśmy więc śniadanko( świeży chleb i pasztet jak zawsze;)) po czym napisaliśmy zeznanie z dnia poprzedniego podając na końcu namiary na siebie. O 12:00 w końcu wyruszyliśmy w dalszą podróż.
dziś zależało nam bardzo na tym, by zdążyć dojechać do wodospadu, a następnie do Karakorum( dawnej stolicy Mongolii) by jutro o w miarę przyzwoitej godzinie wyruszyć do Uanbaator.
Ok 17:00 dojechaliśmy do wodospadu. Niestety nie zachwycił on swoją wielkością ani pięknością, ale postanowiliśmy zrobić sobie krótki spacer wzdłóż kanionu w ramach odpoczynku od ciągłej jazdy:) ok 18:30 wyruszaliśmy w dalszą drogę, biorąc na stopa tym razem 15-letniego mongoła z pobliskiej jurty. Do Karakorum dojechaliśmy po 23:00. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu podwieziony chłopak zaoferował nam nocleg w swej skromnej chatce, która była tego dnia całkiem pusta. Zadowoleni,że nie musimy szukać po nocy miejsca noclegowego, przystaliśmy na propozycję gościny i spania na glebie:) Przygotowaliśmy obiad z zakupionych w pobliskim sklepie chińskich produktów.Wyszedł dość ostry i zawierał w sobie całą gamę smaków..zjedliśmy, ale niestety mały Mongoł nic nie ruszył. Okazało się, że nie może on jadać ostrych rzeczy. Suche Bator przyżądził mu więc coś swojego, bardziej mongolskiego na szybko;)Po wypiciu piwka i rosyjsko - mongolskiej rozmowie z Suche Batorem i małym Mongołem ułożyliśmy się do snu, pouczeni, że do obrazu Buddy nie możemy być skierowani nogami!:)

25 sierpnia

Tsetserleg i gorące źródła

Pobudka o 7:00, gdyż kierowca miał dziś sporo kilometrów do przejechania. Naszym dzisiejszym celem były gorące źródła niedaleko stolicy ajmaku Arhangay- Tsetserleg.Po raz pierwszy podczas całej wyprawy trafiliśmy na asfaltowaną drogę-aż 25 km gładkiej trasy,co wydało nam się wręcz dziwne po tylu dniach spędzonych na wyboistych drogach;). Byliśmy pozytywnie zaskoczeni:)Co ciekawe, za ten odcinek asfaltu kierowca musiał dodatkowo płacić w specjalnie przeznaczonym na ten cel okienku ( jak za autostradę;)).Było warto:) W końcu dojechaliśmy do Tsetserleg, gdzie zrobiliśmy zakupy na dalszą drogę i zabraliśmy na stopa mongolską staruszkę mieszkającą w jurcie niedaleko gorących źródeł gdzie zmierzaliśmy:)Pogoda dziś nam nie sprzyjała, wciąż lekko padało.Ostatni odcinek naszej trasy wiódł przez opustoszałe stepy, na których nagle zostaliśmy zatrzymani przez nadjeżdżającego z naprzeciwka białego Nissana. Kierowca zaciekawiony o co chodzi wyszedł niezwłocznie z samochodu by porozmawiać z tubylcami, którzy zatarasowali nam drogę. Coś było nietak.. widzieliśmy, że Suche Bator pokazuje im portfel i coś tłumaczy. Z samochodu wyszło 4 pijanych Mongołów, jeden negocjował z kierowcą, a 3 podeszło pod nasz samochód i otworzyli drzwi, za którymi siedzieliśmy my. Zaczęli się pytać po rosyjsku o diengi ( pieniądze)Powiedzieliśmy że nie mamy, oni jednak nie dawali za wygraną. Pytali się też czy mamy wódkę, powiedzieliśmy że nie pijemy, i że mają negocjować z kierowcą. W końcu 2 wróciło po coś do samochodu a jeden wsiadł za kierownicę naszego Uaza. Ogarnęło nas chwilowe przerażenie.. jeśli teraz ucieknie naszym samochodem, to może z nami zrobić co zechce. Jesteśmy na środku pustkowia.. Kierowca widząc co się dzieje, dał łapówkę jednemu z nich, po czym wsiadł pospiesznie do samochodu i na nasze szczęście udało się nam odjechać. Wdzięczni poraz kolejny kierowcy za umiejętność wybrnięcia z każdej sytuacji pojechaliśmy w kierunku upragnionych gorących źródeł. W końcu dotarliśmy na miejsce!Nie było możliwości rozbicia namiotu i korzystania z gorących źródeł, postanowiliśmy więc wynegocjować korzystną cenę za nocleg w jednej jurcie. Ostatecznie płaciliśmy 8 tys. tugrików od osoby za nocleg, gorące źródła, ciepły prysznic i gorącą wodę do picia ( ok 17 zł). Nasz najdroższy nocleg z całej objazdówki, choć myślę że warty ceny:) Wymoczenie się w 38stopniowej wodzie źródlanej było świetnym lekarstwem dla wysuszonej po tylu dniach podróży skóry:) Trzeba było tylko uważać przy wyjściu, ponieważ szybko robiło się słabo poprzez różnicę temperatur. Wymoczeni, zrelaksowani, wymęczeni po przygodzie niedoszłego na szczęście porwania w ciągu dnia, udaliśmy się do jurty na upragnione mongolskie piwko, chwilę muzyki i sen:)

24 sierpnia

Terhiyn Tsagaan- Białe jezioro i wulkan Khorgo


Godzina 7: 30. Obudził nas Luq, który zdążył już rozpalić poranne ognisko. Na śniadanie znów chlebek z ogniska, kawka i szybki wyjazd. Dziś do pokonania 150 km i cel - białe jezioro Terhiyn Tsagaan oraz wulkan Khorgo.Około 15:30 dojechaliśmy nad jezioro. Piękne- długie na 16 km, dość turystyczne. Usytuowany w pobliżu wulkan robił wrażenie. Już całkowicie wymarły krater miał wgłębienie na ok 30 m, a obszar wokół wulkanu cały w popiele i skałach powulkanicznych. W drodze powrotnej nad jezioro odwiedziliśmy dwie jaskinie- " żółtego psa" oraz " jednego człowieka" słuchając przy okazji historii ich powstania od naszego kierowcy. Rozbiliśmy się niedaleko brzegu jeziora. Dzięki naszemu kierowcy udało się za darmo. Podczas spaceru Luq zaproponował byśmy się wykąpali. Na dworze zimno, zaczęło robić się ciemno choć tak czysta, przejrzysta woda kusila bardzo. Wróciliśmy więc do palatek, przebralismy się w stroje kąpielowe i postanowiliśmy zaryzykować kąpieli w 12-ostopniowej wodzie przy pełni księżyca:)Najodważniejsza z nas wszystkich była Kejto, która jako pierwsza wskoczyła do jeziora. Później weszli już prawie wszyscy ( poza Marcinem, który z góry się poddał).Wrażenia rewelacyjne!. Po wejściu do wody czuło się przeszywające ciepło, a po wyjściu nie czuło się wilgoci. Po kąpieli zafundowaliśmy sobie wieczór z winem hiszpańskim w pimpusiowym namiocie, do którego zostaliśmy zaproszeni. Później już tylko powrót do ciepłych śpiworków i sen:)

23 sierpnia

Huszuur,ognisko, nocleg nad rzeką

Jako że nasz wyjazdowy kogucik znów obudził się o wschodzie słońca i przebudził resztę ekipy postanowiliśmy wstać wszyscy wcześniej.Pyszna poranna kawka, śniadanie i jak zwykle wyjazd o 10:00. Dziś nie było konkretnego celu.Mieliśmy dojechać do wioski niedaleko Tosontsengel. Krajobraz się zmienił. W końcu pojawiły się zielone polany, drzewa, więcej cywilizacji, więcej zwierząt: jaków, orłów. żurawi, świstaków, susłów.Wszystko tworzyło niesamowity, rajski klimat. Postanowiliśmy zatrzymać się w jednej z przydrożnych wiosek na obiad chcąc spróbować drugą polecaną nam potrawę- placek mongolski z baraniną HUSZUUR. Zamówiliśmy po 4 sztuki dla każdego.Niestety placki okazały się niesamowicie tłuste i ciężkostrawne a mięso jak to Andriu stwierdził, "śmierdziało oborą". Po 2 Huszuurach z dużą ilością ketchupu wszyscy mieli już dosyć.Wyszlismy z baru i kupiliśmy picie, by zabić smak obiadu.Ostatnie km do miejsca noclegowego przebiegały cięzko ze względu na przeboje żołądkowe po zjedzeniu obiadu,Rozbiliśmy się nad samą rzeką, przez co można się było całym wykąpać jeszcze przy pięknym słoneczku. Co więcej, obok był las, w którym znaleźliśmy masę suchego drewna na ognisko- pierwsze od początku całego wyjazdu. Do tego pieczony chlebek, i pyszne mleko z jaka sprezentowane przez naszego kierowcę. Dla chętnych również kefir, ale wiekszość bała się spróbować ze względu na wcześniejsze przeboje żołądkowe po obiedzie. Mimo wszystko wieczór przy ognisku minął bardzo miło. Brakowało tylko gitary;)

22 sierpnia

Uliastaj- ajmak Dzavhan

Dzisiejszy poranek okazał się pierwszym deszczowym. Obudziło nas uderzanie kropel deszczu o jurtę i niemiły chłód. Chwilę później pojawił się u nas Suche Bator mówiąc, że mamy szybko wstawać, bo droga może być nieprzejezdna, jeśli cały czas będzie padać i musimy wcześniej wyjechać. Udało się nam wyrobić niestety dopiero na 10:00. Szybka poranna kawa na palniku gazowym oraz chlebek z pasztetem lub dżemem do wyboru i czas wyruszać! Kierowca miał rację, droga ciężka do pokonania, musieliśmy wybrać tą główniejszą i ominąć gorące źródła ze względu na pogodę. ( Kierowca miał własną teorię na to, że Budda jest zły za nasze wejście na świętą górę i dlatego jest deszcz..)Czekał nas więc cały dzień główną drogą bez żadnej cywilizacji, by dotrzeć większego miasta.Wieczorem byliśmy już w stolicy ajmaku Dzavhan- Uliastaj. Zjedliśmy obiad w wybranej przez kierowcę restauracji. zamówiliśmy dania bez baraniny, jak zwykle dostaliśmy jednak to co jest, tzn baraninę w różnej postaci. Ja z Andriu klopsy z barana, Monika kiełbasę, reszta ekipy coś w rodzaju gulaszu. Wszystko o jednoznacznym, nieprzyjemnym dla naszych nieprzyzwyczajonych nozdrzy zapachu. Co również nie powinno dziwić w takim kraju jak mongolia, proporcja mięsa w stosunku do warzyw i ryżu była jak zwykle wysoce przeważająca.W miarę najedzeni zapłaciliśmy i poszliśmy zrobić szybkie zakupy na kolejne dni. Pierwsze co kupili sobie wszyscy, to coś na zabicie smaku obiadu. Później już tylko chlebek, woda, pasztet, marmolada i uwaga: OWOCE. Znaleźliśmy jabłka i śliwki. Cudownie było poczuć ich smak, mimo że do soczystych one nie należały;)
Pora wsiadać do samochodu i czeka nas 20 km do miejsca noclegowego. Poproisiliśmy kierowcę by było ono przy wodzie i nawet się udało:)Rozbiliśmy się przy małym, spienionym strumieniu, gdzie można było na bieżąco korzystać z wody- Luksus!:)Chłopcy poszli szukać drewna. Zamiast tego, znaleźli przebitą piłkę do nogi, która była świetnym gadżetem by się rozgrzać dla całej ekipy.Podczas kolacji kierowca zapytał kiedy wypijemy mongolską wódkę darowaną nam kiedyś, do której wcale nie było nam spieszno ze względu na bardzo specyficzny zapach kozy;) ( co ciekawe, Kasia odkryła nawet w jednym ze sklepów cukierki czekoladowe o smaku kozy, a monika - herbatniki;)) Bez zastanowienia odpowiedzieliśmy więc, że wódka jest dla kierowcy, a my wypijemy chętnie wino. Ucieszył się:)Efekt tego był taki, iż kierowca po połowie butelki miał już aż zbyt dobry humor i zaczął rozmawiać z nami na temat problemów żołądkowych w naszej ekipie i różnych formach ich zapobiegania..(treść jego pomysłów lepiej pozostawić niejawną;))Po kilku godzinach poszliśmy spać. Z namiotów słyszeliśmy jednak, że Suche Bator nie czuł się najlepiej p0 takiej ilości wódki. Na dobranoc powiedział tylko, że adna vodka na adną osobę to ocień mnogo..;)

21 sierpnia




Otgontenger uul ( 4021 m) - wejście na szczyt

Niemiła niespodzianka!Długo oczekiwane przez nas zdobywanie 4-otysięcznika niedaleko Uliastay okazało się nagle niemożliwe do zrealizowania:(Dziś rano odwiedził nas pobliski szaman, który poinformował nas, że góra została ochrzczona świętą przez samego prezydenta Mongolii i na jej szczyt nie mają prawa wchodzić żadni turyści jak i mongolskie kobiety.Co więcej, kierowca wynegocjował z szamanem,że chłopcy będą mogli podejść pod jezioro znajdujące się u stóp góry, natomiast dziewczyny tylko w jej pobliże. Krew zalała tych, którzy podczas tej podróży byli nastawieni głównie na wędrówkę górską- m.in. dziewczyny;) ( Jak się okazało nie było to takie proste do zrealizowania, a planowany przez nas Ałtaj popadł w zapomnienie, gdy do Mongolii dotarliśmy z ponad tygodniowym opóżnieniem i dowiedzielismy się, że dojazd w jedną stronę w Ałtaj to ok 6 dni)Po tylu godzinach spędzonych w Minivanie i przejechanych km, aż trudno było uwierzyć, że nasz upragniony cel jest niedostępny( warto tutaj dodać, że właściciel Hostelu z Uaanbatoor, który załatwiał nam kierowcę na objazdówkę, polecał nam te góry w zamian za gobijski Ałtaj, mówiąc, że łatwiej się do nich dostać).Gdy dojechaliśmy do podnóża góry, pełne samozaparcia , nastawione na dłuższą wędrówkę, postanowiłyśmy spróbować swoich sił, dojść do jeziora i zobaczyć co będzie dalej. ( Myślę, że nie trzeba tutaj wspominać jak zadowoleni byli chłopcy, że są bardziej wyróżnioną częścią ekipy;))Trasa do jeziora poszła nam bardzo szybko. W tyle zostawiliśmy 2 chłopaków z ekipy i naszego kierowcę. Chwila konsternacji i zastanowienie- co będzie jeśli pójdziemy dalej? Ryzyko, że złapią nas szamani ( bądź co bądź fanatycy religijni) , którzy mieli nas obserować od rana, ale niesamowita radość z podejścia na tak piękny szczyt, widoki nie do opisania, cudowne, górskie zmęczenie..Padła decyzja- idziemy dalej! Andriu i 3 dziewczyny;)Liczyliśmy na szczęście, że zdobywając szczyt bokiem, przemkniemy niezauważeni. Nie ulega jednak wątpliwości, że całą drogę towarzyszyła nam nieunikniona adrenalina.
Podejście było dość ostre i typowo kamieniste, przez co trzeba było uważać na obsuwające się kamienie i głazy. Powierzchnia sucha, a więc buty miały dobrą przyczepność.Kolejny odcinek do małej przełęczy za nami.Padła decyzja, że ryzykujemy i idziemy dalej. Ośnieżony szczyt z lodowcem już tak niedaleko..( ok 1,5 h drogi). W końcu udało się!. Dobrnęliśmy do celu po drodze przedzierając się przez delikatną burzę śnieżną. Poczuliśmy niesamowitą radość, gdy mogliśmy nogą stąpnąć na lodowiec, a po naszej lewej stronie widać było bezkresną przepaść i lodowy wodospad na jednej ze stromych skał.Chwila na regenerację ( cukierki, ciastka,woda) i pora schodzić w dół! Nad nami zaczęły schodzić się chmury zapowiadając nadchodzącą burzę. Na szczęście zejście zajęło nam tylko ponad 2 h. Przed nami widać było 4 piękne jeziora, które czasem znikały za horyzontem gór. Gdy zeszliśmy na dół byliśmy bardzo szczęśliwi, że zapowiadani szamani póki co nas nie odnaleźli.W oddali zauważyliśmy naszą rosyjską maszynę . zdziwieni, że tak długo na nas czeka udaliśmy się w jej kierunku.Gdy doszliśmy na miejsce przywitali nas bardzo poważnymi minami Luq i Marcin. Podobnież szamani zauażyli, że na górę wspina się 4 turystów i podjechali konno do chłopaków i naszego kierowcy, którzy czekali na dole. Kierowca miał spore nieprzyjemności z naszego powodu, przez co troszkę pożałowaliśmy impulsywności naszej decyzji. Na szczęście dla nas, jego tłumaczenia okazały się na tyle wiarygodne, że szamani zostawili nas w spokoju. Gdyby jednak go nie było, mogłoby nie być tak przyjemnie. Po wysłuchaniu Suche Batora podziękowaliśmy za pomoc i przeprosiliśmy za nieprzyjemności, których mu przyspożyliśmy. Nie ulega jednak wątpliwości, iż dzisiejszy dzień był pełen wrażeń.Wieczorem przygotowaliśmy dla kierowcy pyszny obiadek, napoiliśmy i wspólnie już w przyjemnej atmosferze zgromadziliśmy się wokół cieplutkiego, jurtowego kominka, rozmawiając na różne życiowe tematy;) ( Nasz rosyjski był coraz bardziej zrozumiały- hurraa;))Na poprawę humoru ( albo raczej smaku) nasz kierowca dostarczył nam porcję dużego, świeżefo syra, zrobionego z mleka jaka ( 4 tys tugrików- ok 8 zł)- Pycha!. Dodatkowo za 2 tys. tugrików ( ok 4 zł) otrzymaliśmy 2 litry pysznego mleka z jaka.Przy naszej diecie pasztetowo-zupkowej taka porcja witamin i białka była na prawdę czymś wyszukanym:)
Czas na kąpiel!W jurcie znajdowała się micha( przypominająca umywalkę) z wiadrem.Postanowiliśmy więc umyć się w środku, sugerując się zimnym i silnym wiatrem na zewnątrz. Jako pierwsze znowu my, dziewczyny, następnie chłopcy z kierowcą. Tym razem znów postanowili zrobić pranie, przez co czekałyśmy aż czyścioszki nas wpuszczą do jurty ponad godzinę;)Kolejny dzień za nami! Jeszcze 6 dni do końca pierwszej objazdówki.

20 sierpnia


Park Narodowy Otgontenger uul- GÓRY

Dojechaliśmy do parku narodowego Otgontenger uul. Zwyczajowa zapłata 3 tys. tugrików za wejście na teren ściśle chroniony ( ok 6 zł). Jak się okazało jest też jurta z kominkiem, którą przyjeżdżający na miejsce sporadyczni turyści mogą wynajmować. Przebywaliśmy na wysokości 2500m, co wiązało się z bardzo zimnymi nocami. Drugi namiot ( Kejto, Luq, Marco), wpominając wrażenia z poprzednich,nieprzespanych,zimnych nocy postanowił skorzystać z okazji noclegu w cieplutkiej jurcie. Po utargowaniu ceny do 3 zł za nocleg od osoby postanowiliśmy spać jednak w jurcie wszyscy, w 6 osób.Okazało się , że nawet noc w jurcie przy takiej wysokości nie należy do najcieplejszych;).Mieliśmy jednak nieograniczony dostęp do przegotowanej wody, strumień niedaleko, a w piecyku w ciągu dnia wciąż ciepło. ( Otrzymaliśmy w cenie karton pełen drewna i drugi pełen wysuszonych kup, które są najlepszym materiałem opałowym w Mongolii)Jako że była już godzina 16:00 postanowiliśmy zrobić 4 godzinny spacer po okolicznych górkach, których było tu mnóstwo podziwiając przy tym niezliczoną ilość przebiegających świstaków, susłów, myszek polnych, orłów przednik oraz myszołowów:). Na koniec : przepiękny zachód słońca i pyszny obiadek przygotowany na piecyku: Makaron i kasza z sosem grzybowym zabielanym mlekiem z jaka i doprawionym oregano oraz czosnkiem- Pycha!:) ( w końcu odpoczynek od zupek chińskich:))Cena 1 l mleka z jaka z pobliskiej jurty to 1000 tugrików ( ok 2 zł) - koniecznie zagotować przed wypiciem! ( takie dostaliśmy wskazówki;))Nadeszła pora snu!3 osoby na miniaturowych łóżeczkach, 3 na podłodze. Jak się okazało później, ci śpiący na podłodze mieli dużo wiekszy komfort jesli chodzi o wyciągnięcie nóg i ciepełko:)

19 sierpnia

Mongolskie smakołyki, wioska Bayanbulag

Dziś nasz wyjazdowy romantyk obudził cały nasz namiot o 6:00. Postanowiliśmy skorzystać z tak skutecznego budzika i przespacerować się brzegiem jeziora o wschodzie słońca:)Piękny widok, słona bryza i mnóstwo ptaków. Nic więcej nie trzeba by całkowicie się rozmarzyć:)Gdy wróciliśmy postanowiliśmy zrobić porządek w samochodzie. Po kilku dniach zrobił nam się istny śmietnik. Śniadanko jak co dzień z wyborowym pasztetem z kury ( z Koziegłów) zakupionym w Uan Baator oraz pyszna kawka!.Już mieliśmy wyruszać w dalszą podróż, gdy naszym oczom ukazał się motocykl, a na nim starszy pasterz z wnuczką i bobasem. Okazało się, że przywieźli nam obiecane świeże kozie mleko oraz seropodobne coś (zwane Aarul - zsiadłe mleko odwodnione i suszone na słońcu) w podarunku. Odwdzięczyliśmy się dając znowu polskie długopisy i zrobiliśmy sesję zdjęciową:) Następnie zakupiliśmy polecany przez nich litr kumysu, by spróbować smak tak powszechnego mongolskiego napoju mlecznego ( sfermentowane mleko z klaczy).Był to jednak ostatecznie nie kumys, a Archi- słynna mongolska wódka, którą otrzymuje się z destylowanego kumysu ( 10-12 % alkoholu). Butelka, którą otrzymaliśmy była całkiem przezroczysta, a gdy ją otworzyliśmy, odurzył nas intensywny zapach kozy. Niezbyt zachęceni do posmakowania tego trunku, chłopcy zmusili się do próby. Ich mina mówiła sama za siebie, a u naszego kierowcy wywołała wybuch śmiechu;) Dla Suche Batora był to istny rarytas:) Wypił pół butelki i stwierdził uśmiechnięty, że możemy ruszać dalej w drogę:)Cóż, dobrze że jemu to smakuje;)Podróż zapowiadała się ciekawie! Zwłaszcza, gdy bez problemów pokonaliśmy rosyjskim uazem 3 dość głębokie rzeki;)Naszym dzisiejszym celem była wioska Bayanbulag, z której już jutro mogliśmy przedostać się w upragnione góry!

18 sierpnia






Słone jezioro Buuntsagan

Dziś po raz kolejny stwierdziliśmy, że nasz kierowca to istny anioł!:)Odkąd wyjechaliśmy na wyprawę nieraz już się zdarzyło,że to on gotował nam obiad,częstował smakołykami mongolskimi, pomagał w rozbijaniu namiotu, zbierał chrust na ognisko. Dziś jednak zaskoczył nas ponad wszystko. Zajechaliśmy do wioski, w której w końcu mogliśmy zjeść upragniony obiad. Kierowca znalazł dla nas jedyną w pobliżu jadalnię ( tzw. gazar), w której serwowano jedną z 3 najpopularniejszych potraw mongolskich : BUDZ- mielona baranina w cieście gotowana jak nasze pierogi.Po usłyszeniu ceny- 150 tugrików za sztukę (ok 30 groszy)- zjedliśmy po 5 sztuk zabijając smak baraniny ostrym ketchupem ( Pech chciał, że nikt z naszej ekipy nie przepadał za niedoprawionym mięsem baranim, które jest jedynym sprzedawanym w większości wiosek). Wypiliśmy również mongolski czaj ( zielona herbata z mlekiem, solą i ziołami) . Gdy zamierzaliśmy zapłacić okazało się, że pani podwyższyła przedstawioną nam wcześniej cenę dania. Jako pierwszy zareagował nasz kierowca i zaczął się wykłócać po mongolsku. Gdy zorientowaliśmy się o co chodzi wyliczyliśmy odpowiednią sumę pieniędzy z lekką nadwyżką ( choć nie taką, jaką ona chciała), by pani dała nam spokój i szybko wyszliśmy z knajpy. Niestety również sklepy w tej wiosce próbowały nas oszukać sprzedając wszystkie produkty po duzo wyższej cenie. Kupiliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy dalej chcąc zapomnieć o niemiłych wrażeniach z wioski i będąc jednocześnie wdzięcznym uczciwości kierowcy.Druga wioska przez którą przejeżdżaliśmy okazała się prawie wymarłą mimo niezliczonej ilości magazinów ( sklepów), które w większości ze względu na godzinę były zamknięte. Luq skorzystał jednak z okazji by doładować baterię od aparatu fotograficznego u tubylców. O prąd na takim pustkowiu ciężko, ale udało się znaleźć pomocnych Mongołów:)Pół godziny później byliśmy już u celu naszej podróży- słone jezioro Buuntsagan. Usytuowane u stóp przepięknych gór parku narodowego Bayan Tsagaan nuruu ogromne jezioro, kusiło swymi falami by się w nim wykąpać. Niestety mimo swego zewnętrznego piękna okazało się bardzo zanieczyszczone występującą tam przed miesiącem powodzią, więc zadowoliliśmy się długim spacerem o zachodzie słońca w towarzystwie niezliczonej ilości rybitw:)Na wysepkach można było zauważyć również przepiękne czarne kormorany, a przy brzegu mnóstwo pasących się dzikich koni Przewalskiego. Po rozbiciu obozowiska niedaleko brzegu przygotowaliśmy pierwszy normalniejszy obiad- Makaron w sosie meksykańskim z suszonym mięsem( od kierowcy) oraz brokułami. Pod wieczór podjechała do nas jeepem grupa młodych Mongołów z pobliskiej wioski. Zagadali nas po mongolsku, przez co oczywiście nasza rozmowatoczyła się na migi:) Nasz kierowca powiedział nam tylko, że przyjechali zrelaksować się nad jezioro i chcą nas czymś poczęstować. Po chwili podali nam kilka czarek z pysznym, świeżym, jeszcze ciepłym kozim mlekiem. Następnie otrzymaliśmy cały woreczek czegoś, co wyglądało jak starszy ser żółty, a nim podobno nie było, o intensywnym zapachy kozy. To już nie było tak smaczne, aczkolwiek spróbowaliśmy udając oczywiście z grzeczności zachwyt;)Za chwilę od naszych nowych przyjaciół padła propozycja wspólnego picia mongolskiej wódki. Chłopcy ( raczej mało pijący) z przerażeniem spojrzeli na nas, gdy usłyszeli propozycję młodych mongołów.Na szczęście kierowca uświadomił nas,że we wtorki mongołowie nie mogą pić alkoholu.Mówiąc o wódce mieli na myśli podobnież dzień następny i zaproszenie nas na ucztę z barana. Niestety jako że gonił nas czas, musieliśmy odmówić tej kuszącej propozycji:) Obdarowaliśmy nowych znajomych długopisami z napisem I love Poland w podziękowaniu za mleko i coś ala syr:) Oni zaś obiecali, że przywiozą nam jutro rano świeże mleko i pojecali spowrotem do wioski. Wypiliśmy już sami małe mongolskie piwko i pora spać!:)

17 sierpnia

Nasz wyjazdowy Romeo

Podczas objazdówki Andrzeja dopadł rytuał wstawania o godzinie 6:00 rano każdego dnia i podziwiania wschodu słońca. Jak się okazało później, nie było to spowodowane jego nadmiernym romantyzmem, lecz sporymi problemami żołądkowymi, które dawały o sobie znać codziennie o tej samej porze..Miało to swoje plusy:) Trudne do przebudzenia śpiochy ( Patrz np. Luq vel Pimpuś) miały okazję również podziwiać wschodzące słońce, wyrwane z błogiego snu przez naszego szeleszczącego w namiocie obok Romeo;)

White cave (pd Mongolia)

Dziś czekało nas 200 km trasy, stąd tak wczesna jak na nas pobudka ( 7:30) z pięknym porannym widokiem na wydmy. Celem była biała jaskinia niedaleko Dalandzadgad. tak na prawdę nie wiedzieliśmy co nas tam czeka, gdyż w żadnym przewodniku nie było informacji na ten temat. Droga, którą jechaliśmy była bardzo zła ( wyboista) . Po kilku godzinach jazdy w pełnym słońcu mieliśmy szczerze dość tego wytrzęsienia. O 17: 30 dojechaliśmy na miejsce. Za przewodnika po jaskini robił tzw. Mongoł "Ninja", poznany przez naszego kierowcę po drodze. Opowiadał on po mongolsku historię powstania jaskini naszemu kierowcy, który przekładał nam to na rosyjski ( z dnia na dzień nasza znajomość języka rosyjskiego poprawiała się czy tego chcieliśmy czy nie;)) Jaskinia niepozorna.Pierwsza grota w niczym nie odbiegała od wielu pospolitych jaskiń polskich.Podążając za Mongołem przeczołgaliśmy się jednak do kolejnych kilku jam, które ku naszemu zaskoczeniu całe pokryte były krystalicznym kwarcem, mieniącym się dając niesamowity efekt. Kto by pomyślał, że z początku niepozorna jaskinia będzie miejscem występowania tak szlachetnego kamienia jak kryształ górski.Byliśmy zauroczeni:) Nie mogąc się oprzeć kryształowym pięknościom zebraliśmy za przyzwoleniem po kilka kwarcowych piękności odłamanych z jaskiniowych ścian i wyszliśmy na zewnątrz.
Czas znaleźć miejsce na nocleg. Niedaleko skalistych gór, w których znajdowała się jaskinia, zauważyliśmy 3 jurty. Kierowca zadecydował, że możemy rozbić się obok nich. Nieopisaną radość przyniosła nam wieść od Suche Batora, iż na polanie, gdzie mamy się rozbić znajduje się studnia.Nie wspomniał jednak, iż naszym miejscem noclegowym jest polana gdzie pasą się i śpią kozy. Dodać należy, że było to jedyne płaskie miejsce w okolicy, więc zbyt dużego wyboru nie mieliśmy;) Na początku z nadzieją liczyliśmy na możliwość odgarnięcia części kozich bobków łopatą kierowcy. Szybko jednak daliśmy za wygraną i rozbiliśmy się nie zważając na delikatny, charakterystyczny zapach powietrza;). Czas na kąpiel!Woda po kilku dniach na pustyni to rozkosz!Nawet, jeśli nie należy ona do najczystszych i jest troszkę nawożona:)Nasi dżentelmeni wyjazdowi pozwolili nam jako pierwszym skorzystać z tej jakże rzadkiej w pd Mongolii przyjemności- kąpieli. Szybko opatentowałyśmy najwygodniejszą metodę: Jedna wybiera wodę ze studni- " Na chłopkę"- 2 się myją przy pomocy menażek. Udało się umyć nawet włosy! Kończąc spłukiwanie usłyszałyśmy wołanie Andrzeja, że mamy się obrócić. Naszym oczom ukazało się 300-osobnikowe stado kóz pędzące prosto w naszą stronę. Wystraszone tym, że taka ilość biegnących kóz może nas staranować, w pół spłukane porzuciłyśmy kosmetyczki i zaczęłyśmy uciekać.Jak się można było domyśleć, spragnione stado biegło czym prędzej do wodopoju, by ugasić pragnienie,a że my byłyśmy dokładnie w miejscu docelowym..miałyśmy szybko w okół siebie nowych przyjaciół;) Po chwili wróciłyśmy do studni, nalałyśmy kozom trochę wody do koryt ( zrobionych z opon samochodowych) i w spokoju spłukałyśmy się do końca:)
Kąpiel mężczyzn po raz pierwszy w historii wyjazdu trwała 3 razy dłużej niż nasza. Jak się później okazało, chłopcy postanowili w pełni skorzystać z darowanej wody i zrobili pranie przy zachodzącym słońcu. Luq vel Pimpuś zmuszony ze względu na zagubione w jednym z hosteli chińskich 3 sztuki bokserek, Andriu z natury przyzwyczajony do ciągłej, względnej czystości;)Wieczór zakończył się "przepysznym" obiadkiem z zupek chińskich i mongolskim piwkiem:)Nocleg tym razem w miarę spokojny, poza kilkukrotną pobudką przez szczekające psy biegnące w naszą stronę ( Pewnie przeganiały czające się do naszych pałatek dzikie zwierzątka;))

Historia Mongoła " Ninja"

Jeszcze 100 lat temu większość Mongołów żyło z handlu znalezionymi przez nich wartościowymi minerałami, czy też perłami archeologicznymi. Stało się to tak powszechne społecznie, że nieraz wywoływało kłótnie o rzeczywistych właścicieli znalezisk oraz powodowało różnego rodzaju wypadki. Najczęściej, zbyt duża ilość mongołów żłobiących jaskinie oraz tunele, powodowała ich późniejsze załamywanie się i zasypywanie. Po wielu nieuniknionych wypadkach śmiertelnych rząd mongolski surowo zabronił wywożenie jakichkolwiek znalezisk mongolskich poza obszar państwa.Mimo to na terenie Mongolii ostały się plemiona koczowników zwane " Ninja", które żyją ze znalezionych przez siebie kawałków złota.Jak się okazało Mongolia jest krajem wciąż zasobnym w nieodkryte złoża. Bardziej cierpliwi turyści mogą spróbować swego szczęścia;)Przeciętny " Ninja" odnajduje każdego dnia równowartość ok 25$ , co jest na ich warunki sporą sumą!Żyją z wymiany handlowej, zamieniają złoto na diengi, a za diengi kupują produkty, które później sprzedają z dwukrotnie wyższą ceną.
Słuchając tej opowieści, i poznając kilku " Ninja" wspólnie stwierdziliśmy, że bardziej otwarci na ludzi i przyjacielscy są typowi pasterze mongolscy. Produkują oni własny ser, kumys oraz częstują tradycyjną mongolską herbatą zieloną z mlekiem, solą i ziołami:)

16 sierpnia



Khongoryn Els Sand

Pierwszy nocleg w dolinie ze strumieniem (co na poludniu Mongolii rzadko sie zdarza). Nasz kierowca znalazl duzo kup wielbladzich, ktore posluzyly nam za rozpałkę do ogniska.Naszym dzisiejszym celem byly najbardziej spektakularne wydmy piaskowe Khongoryn Els Sand.Zanim jednak tam dojechalismy postanowilismy sprobowac troszke bardziej komercyjnego Camel riding;)Pouczeni przez naszego kierowcę, Suche Batora, postanowilismy wybrac wielblądy j tłuste i z prostym garbem bo podobno są najbezpieczniejsze;)Najbardziej stresujący byl początek jazdy, na dodatek zatrzymując się przy najbliższym wodopoju postanowiły zrobić nam niespodziankę w postaci darmowej kąpieli bluzgając na boki wypitą wodą;) Okazało się jednak, ze są to bardzo leniwe zwierzęta i przyspieszyć je można tylko, jeśli się czegoś wystraszą;)
Ok 17:00 dojechaliśmy do upragnionych wydm i wspięliśmy się na szczyt ( 300m wysokości). Trasa wydawała się prosta, a jednak wymagała od nas sporego wysiłku. Było warto!!Spacer po grani o zachodzie słońca robił niesamowite wrażenie.Dodatkowo odgłos piasku przypominał grę instrumentu.Gdy zrobiło się ciemno zbiegliśmy na dol w pozycji zjazdowej "na czterech literach" ( patrz Kejto) lub "w pozycji na Strusia Pędziwiatra" (patrz reszta ekipy;))by rozbić namioty pod samą grania. Zauroczeni cudownym krajobrazem dokoła i wpatrzeni w przepiękne, rozgwieżdżone niebo zajadaliśmy się zupkami chińskimi i wykłócaliśmy o to, kto widział więcej spadających gwiazd i kto zdążył szybciej pomyśleć życzenie. Andriu włączył nastrojową muzykę z komórki, co było dla nas swego rodzaju rarytasem w połączeniu z tak pięknym otoczeniem.
Jedynym minusem tej nocy dla drugiego namiotu ( Luq, Marco, Kejto) byl dokuczliwy wiatr,ktory przy ich lekkich spiworach dawal sie we znaki, ale jak co wieczor, ubrani we wszystkie rzeczy, ktore mają, przetrwali!:)

15 sierpnia



Bayandzag

4 dzień wyprawy. Dojechaliśmy do kotliny w Bayandzag, gdzie odnaleziono wiele skamienialych jaj oraz szkieletów dinozaurów z przed 60 mln lat.Mongoł, który nas oprowadzał sam znalazl 9 skamienialych jaj 2 lata temu, i od tamtego czasu pokazuje je zaprzyjaźnionym osobom. Jako ze nasz kierowca byl bardzo wygadany, od razu zalatwil nam dużo tańsze wejście na teren kotliny i obserwacje z bliska skamielin oraz szkieletu. Na prawdę robily wrazenie.Dookola ogromne klify z piaskowca, z których rozprzestrzeniał się widok na pustynie. Na miejscu mieściło się również małe muzeum dinozaurów w jurcie, oraz kilka straganów, na których można było zakupić niedrogo piękne kamienie z wykopalisk mongolskich ( łupki, kwarce, perły wodne) oraz wyroby z kaszmiru .

14 sierpnia



Bayan Zag - "Flamming Cliffs"
3 dzień wyjazdu. Po zwinięciu namiotu pojechaliśmy oglądać klify niedaleko Bayan Zag słynne poprzez odkrycie tam wielu skamielin dinozaurów.Wraz z nami jechał drugi jeep z 4 obcokrajowcami i mongolskim przewodnikiem w tzw podróży all inclusive ( czyli płacili ponad 2 razy więcej niż my- ok 50 zl za dzień)Z klifów niesamowity widok- stepy, pustynia.Nasz kierowca- Suchebator wytłumaczył nam dziś cel kamiennych kopczyków z pieniędzmi i kolorowymi wstążkami które mijaliśmy bardzo często podczas jazdy. Jest to tzw ovoo, czyli kopczyk modlitewny szamanów. Ma on przynosić szczęście w zyciu osobie, ktora okrąży go 3 razy i doloży 3 kolejne kamienie do stosu. Długo się nie zastanawialismy i po kolei obchodziliśmy ovoo kładąc własne kamienie i licząc na dalszą, bezproblemową drogę.
Kolejnym celem były skały, w których nasz przewodnik pokazał nam wyżłobione własnoręcznie przez Mongolów jaskinie.W naszej grupie byla ok 70 letnia Kanadyjka, ktorej czołganie się w jaskini, czy też przedzieranie się przez szczeliny nie sprawiało żadnej trudności, przez co mobilizowała całą ekipę do pokonywania najróżniejszych tras w nieskończonych tunelach skalnych. Było warto!:)
Nocleg w palatkach( namiotach) niedaleko kilku samotnych, miniaturowych drzew pośród bezkresnego stepu,tzw. saksałów (za darmo!) Oczywiście musieliśmy się dobrze ukryć, bo te okolice Mongolii nalezą do komercyjnych i za rozbijanie namiotów trzeba płacić;)Dziś wieczór po raz pierwszy świętowaliśmy z kierowcą, popijając zakupioną przez Marcina whisky Red Label i przez dziewczyny winko i grając w karty:) Pełnia księżyca i piękne rozgwieżdżone niebo nad nami.Wieczór zakończył się bardzo miło i poszliśmy do namiotów. Co niektórzy bardziej pijani ( patrz Andriu lub Luq, któremu zaszkodziła mieszanka leków z Whisky;)).

12 sierpnia



Rozpoczęliśmy objazdowkę po południowo-zachodniej Mongolii. 16 dni po bezdrożach wynajętym rosyjskim Uazem z mongolskim kierowcą mowiącym po rosyjsku( to juz naprawdę luksus jak na Mongolię;))Porozumienie miedzy nami na poczatku trudne, ale na migi wszystko da się załatwic;). Stepy pełne dzikich zwierząt a pierwsze 5 godzin przejechanych samochodem wywołało u nas poczucie niepewności i obawy o nasze życie, ze względu na warunki pokonywanej drogi( wyboje, błoto, dziury, rzeki)i prędkosc samochodu stanowczo za szybąa w stosunku do możliwosci;)Na szczęscie kierowca bardzo nas zaskoczył swoimi umiejętnosciami manewrowania samochodem przy poślizgu!Zobaczymy co bedzie dalej;) Pierwszy nocleg w jurtach, za 5 tys tugrików.kolejne noce planowaliśmy spędzić w namiotach. Przygotowaliśmy wieczorny posiłek z zakupionych wcześniej zapasów, rezygnując tym samym z opcji mongolskiego barana na obiad i oszczędzajac nasze żolądki;) Jednak jak mawiali znajomi, dieta baranowa podczas podróży będzie prędzej czy później nieunikniona;)

10 sierpnia

Poranny przyjazd na granicę chińsko- mongolską dawał nam nadzieję szybkiego jej przekroczenia ,a jednak musieliśmy jeszcze uzbroić się w cierpliwość. "Przewiezienie"nas jeepem okazało się baaaardzo drogie... tak więc rozdzieliliśmy się na dwie ekipy : Część osób pojechała do miasteczka z nadzieją, że znajdzie coś tańszego, jednak po godzinie przyjechali w jeepie z droższą ceną niż nam proponowali i za 50 juanów ( ok. 25 zl) przejechaliśmy przez granicę, zapakowani tak że szkoda gadać...;) Na pół leżąco pół siedząco w jakieś 10 osób przejechaliśmy. Tylko Mery siedziała z przodu sama jak królowa wybrana przez pana kierowcę;) Po drodze czekała nas jeszcze obowiązkowa kontrola zdrowia ( Luq, trochę wówczas przeziębiony, bardzo starał się o to by nie kichnąć na Chińczyków, bo mogłoby się to skończyć jego dłuższym, przymusowym pobytem w Chinach;)), i w końcu w Mongolii!
A tu... kolejna niespodzianka;) Bilety na pociąg udało nam się dostać dopiero na 22:00, czyli cały dzień czekania przed nami... Jeszcze bilety do Ulan Bator z Elian dostaliśmy za 30 dolarów na soft sleeping, co było przesadą, no ale cóż... nie będziemy czekać wieków, i tak już straciliśmy sporo czasu. W ciągu całego dnia zjedliśmy dwa obiady, 10 razy okrążyliśmy wioskę, wypiliśmy kilka piw i o upragnionej godzinie 22:00 ruszyliśmy wreszcie w kierunku stolicy Mongolii;) W pociągu wygodnie!Podana kawka, herbatka, luksus maksymalny, nawet swieża pościel i ręcznik- szaleństwo!:)
(Moniq)

09 sierpnia


Zdawałoby się, że już dziś dojedziemy do Mongolii, jednak wszystko się znowu opóźniło... Postanowiliśmy wysiąśc ok 10:00 na stacji przed Hohhot, a dokładniej w Jining, skąd odjeżdżają pociagi do Erdenet, gdzie znajduje się przejście graniczne;) W Jining zjedliśmy śniadanko, kupiliśmy coś do jedzenia na dalszą drogę i wsiedliśmy do kolejnego Hard Seeting;) Okolo 17:00 byliśmy już w Erdenet, gdzie postanowiliśmy znaleźć busa który przewiezie nas przez granicę. Zgromadzona w okół nas wielka grupa taksówkarzy( nie mówiących niestety po rosyjsku ni angielsku) zaczęła się dziwnie śmiać,gdy usłyszeli że chcemy jechać do granicy, po czym dali nam do zrozumienia,że nas tam nie zawiozą. Po prawie godzinie poszukiwań pojazdu i negocjacji na migi wsiedliśmy do autobusu i podjechaliśmy pod przejście graniczne. Droga, która tam prowadziła była dziwnie pusta, i wkrótce dowiedzieliśmy się dlaczego chińscy kierowcy nas tak wyśmiali.W Chinach odbywało się wówczas jakieś święto i granica była otwarta tylko do 18:00 i tak oto zostaliśmy zmuszeni do noclegu jeszcze po stronie chińskiej Możnaby było rozbić namiot, ale przy granicy i to w Chinach mogło by się to skończyć karą pieniężną i nieprzyjemnościami Udaliśmy się więc zniecierpliwieni po już dwudniowej podróży pieszo z powrotem do miasteczka. Dziwnym zbiegiem okoliczności po chwili podjechał pan jakże miły taksówkarz( który oczywiście był z grupy wcześniej nas wyśmiewającej;)) i zawiózł nas na prośbę do jakiegoś hotelu. Podróż była co najmniej śmiechowa, gdyż w 5 osobowym woziku jechaliśmy w 7 osób - 4 z tyłu, w tym jedna osoba leżała i ja z Mary z przodu. a nasze plecaki przy otwartym bagażniku prawie wylatywały na każdym zakręcie . Dojechaliśmy tak do jakiejś dziwnej dzielnicy i po chwili uporczywych negocjacji zamieszkaliśmy w jakimś pustym hotelu w 6-kę w trzy osobowym pokoju. Hotel wyglądal niczym z mafii więc na noc postanowiliśmy w razie czego zabarykadować drzwi;)
(moniq)

7,8 sierpnia



Pierwsze wrażenia z kolei chińskiej.

Podrożując koleją warto spojrzeć wcześniej na oznaczenia pociągu (http://www.travelchinaguide.com/china-trains/types.htm). Jadąc z Pekinu do X'ian wybraliśmy klasę średnią, warunki lepsze niż w typowym pociągu PKP- czyste dywaniki, sprzątanie, smród tylko od Chińczyków. Hardsitting może się kojarzyć tylko z tym, ze po 14 godzinach miało się konkretnie twarde 4 litery;) Jedynym co bardzo rzucało się w oczy, to niewyobrażalna pojemność żołądków Chińczyków. Kazdy wsiadał do pociągu z ogromna torbą jedzenia. Furrorę zrobiły oczywiście zupki chinskie. ale również...bardzo grube parówki chińskie nie wiadomo z czego.... Na niesamowite szczęście trafiła Monika mając jako swa wspoltowarzyszkę podróży 4 letnią dziewczynkę z mamą i tasiemcem w brzuchu plus przez zdiagnozowane przez Moniq ADHD2- odmiana groźna dla otoczenia!!! Dziecko wiercilo sie i krzyczalo cale 14 h, a nieustanne zapychanie przez mame oto tego potwora zywnoscia chinsko-plastikowa nie pomagalo!!! w dodatku dizecko wykorzystywalo zywnosc bardziej do zabawy np. plujac w kolo sliwkami w czekoladzie...Terapia "zapchaj dziob" zakoczyla sie dlugotrwala wizyta w toalecie, po ktorej mala chinka wrocila z wielka, mokra plama na spodenkach. niesamowicie wyostrzony tym faktem zapach dziewczynki towarzyszyl moniq do koca podrozy. Dla porownania my z kasia usiadlysmy na przeciwko dwojki innych chinskich dzieci, ktore byly wzorem posluszenstwa;) ustepowaly nam nawet miejsca, bysmy mogly rozprostowac nogi. po 8 h podrozy chlopcy wyjeli karty by umilic nam (monotonna) podroz. w okol nas pojawilo sie mnostwo chinczykow, a przywodca stada zaproponowal nam kilka chinskich gier... i tak oto poznalismy chinskie ocznko czyli 10 i pol, czy tez chinskiego pokera... nauka zasad przy tlumaczeni nieznanym nam jezykiem wymagala duzej koncentracji ale bylo warto;) czas mijal czybciej!!

druga podroz koleja: x'ian - Hahot okazala sie dla nas spora niespodizanka. pociag bez literki w numerze ( a takim wlasnie jechalismy) byl najtanszym najwolniejszym z mozliwych 6 klas. mozna sie wiec spodziewac co nas przywitalo. Hard seeting okazalo sie rzeczywiscie twardym siedzonkiem, a zamiast klimatyzacji przy suficie "wisialy" jakies watraki ktore bardziej przypominaly widly xD Najciekawsze bylo jednak, kiedy uswiadomilismy sobie ze nie jedziemy 14 h tylko 26, czyli nie dojezdzamy o 2 w nocy tylko rano;p czyzby rozgrzewka przed koleja transyberyjska? Bylysmy z Monia tak zmeczone ze postanowilysmy upic sie cieplym piwem. No i udalo sie;d wystarczyly dwa male- gorace;p i podroz stala sie przyjemniejsza... chinczycy rzucali na nas dziwne spojrzenie, pewnie bylo dla nich zaskoczeniem ze kobiety z polski pija;P

7.08 x'ian


Po raz kolejny dalismy sie zwiesc niesamowitej orientacji narodu chinskiego w terenie...;) Na pytanie: Gdzie znajduje sie nasz hostel? odpowiedzieli; 20 m prosto wzdluz muru i 20 m w prawo do hostelu. jasne, jasne... jak slonce;) Poszlismy jak nam przykazano lecz hostel w zaden sposob nie chcial przypominac naszego, mimo ze juz zdazylismy sie poklocic z wlasciecielami o brak naszej rezerwacji... okazalo sie jednak ze kierunke ktory wskazal nam wczesniej chinczyk byl dobry. dystans zas w najlepszym wypadku wynosil dwa razy po pół km;) no coz, znowu 2 h w plecy i poranny rozruch po hard seeting. Mimo wielu negatywnych opinii na temat x'ian nam sie podobalo. Jednak zdanie co do terakotowej armii bylo podzielone (sposob ekspozycji pozostawia wiele do zyczenia). okolo 300 zolnierzy na 40 000 tys znalezionych zastanawia, ale samo miasto pelne klimatycznych miejsc. niestety gorzej z mniej swiezym miesem( ktore spowodowalo na drugi dzien burze jelit u polowy uczestnikow wyprawy). warta polecenia jest dizelnica muzlumanska pelna straganow z miesem, przyprawami, owocami, warzywami, ale tez cala ulica cykad. Najtaniej mozna bylo dostac piekny, halasliwy okaz za 12 juanow( ok. 6 zl) zakupow wiekszych nie zrobilismy ze wzgledu na "cudowny zapach".

8.08

W koncu udalo sie nam wstac na tai Chi. probowalismy, probowalismy i zmotywowani tym ze to juz ostatnia szansa zzwleklysmy sie z Kasia;) i poszlysmy do pobliskiego parku, ku naszemu zaskoczeniu zobaczylysmy spora grupe chinczykow- glownie emerytow uprawiajacych rozne dyscypliny. panowie preferowali glownie Tai Chi, panie chinskie tance, w zasadzie uklady. kawalek dalej byl bagbington i ping- pong. Zaskoczone z Kejto bylysmy glownie silowniami w parku. No i zobaczylysmy tez swego rodzaju dziwactwo. Chinczycy wyprowadzaja na "spacer" do parku sowje cykady i papugi w klatkach. wieszaja je na drzewach i ... patrza na nie;) w drodze powrotnej przeszlysmy kolejny raz przez dzielnice muzlumanska. i uwaga- naszym oczom ukazalo sie surowe mieso, podobne jak to ktore jadlymsy poprzedniego dnia, cala dzielnica o 8 rano wygladala jak jeden wielki rzeznik, nic dziwnego ze zrezygnowalysmy z kejto z porannego sniadania.. zawsze lepiej przed podroza na hard- siting zjesc cos bezpiecznego. po tym jak zobaczylam surowe swinki na rowerze ciesze sie ze zmierzamy ku Mongolii. ( ale tam pewnie beda barany:P)
(monia)

czwartek, 6 sierpnia 2009

5 sierpnia

Stadion olimpijski targowanie z chińczykami

Dzień zaczął się spokojnie, pobudka, wyjście na miasto. Dziś w planach mieliśmy Stadion olimpijski, Plac Tienanamen oraz ZAKUPY;) na Silk market w dzielnicy ambasad:)
Wszystkiemu czasowo pięknie podołaliśmy. Co do wrażeń: Poznany przez nas Belgijczyk powiedział nam ze na Stadionie Olimpijskim można popływać tanio w basenie, postanowiliśmy wziąć stroje kąpielowe, ale gdy dotarliśmy na miejsce i zobaczyliśmy tłumy Chińczyków zrezygnowaliśmy z tego pomysłu;) Przestrzennie Stadion robi wrażenie, architektonicznie ciekawy, warto zobaczyć!:) Gdy dojechaliśmy na Plac Tienanamen, oglądaliśmy chwile taniec fontann obok głównego wejścia do Pałacu Mao. Następnie przeszliśmy na druga stronę by zobaczyć Plac. Ciekawym faktem było to, że to nie plac był dla nas atrakcja, tylko my byliśmy atrakcja dla przebywających tam wówczas Chińczyków;) Co chwila podchodzili i prosili byśmy zrobili sobie z nimi zdjęcie. No cóż. Można to różnie interpretować;) Ostatni punkt do odhaczenia w środe- market. Umówiliśmy się tam z Marta. Polka poznana przez Couch Surfing, by wspólnie pójść na zakupy;) Wrażenia: Przebywanie na terenie marketu chińskiego wymaga wiele CIERPLIWOŚCI I STANOWCZOŚCI! Przejście jednym z korytarzy jest jednoznaczne z nawoływaniem dziesiątek chińczyków, sprzedających tam swoje towary, i zaczepianiem przez każdego z nich. Zazwyczaj używają pięknie wyuczonych sformułowań angielskich, choć w stosunku do nas, używali również czasem języka rosyjskiego, myśląc pewnie, iż pochodzimy z Rosji;) Zakupy zakończone powodzeniem! Luq zakupił poszukiwana wciąż przez siebie kurtkę goretexowa, reszta kupiła małe pamiątki. Co ciekawe, bez targowania nie jest się w stanie kupić towaru korzystnie. Zazwyczaj Chińczyk daje cenę wywoławczą, następnie każe się klientowi targować, przedstawiać swoje propozycje cen. Jeśli oczekujesz zbyt niska cenę, dochodzi nawet do krzyków, obrażania się bądź przytrzymywania klienta przez sprzedawce, bo przecież jak tak można;) Cytuje: "Tak tanio? proszę nie żartować, wy z Polski, z Europy, zarabiacie więcej. My nie mamy tyle pieniędzy. Ostatecznie jednak, będąc twardym prawie zawsze można dojść do wymarzonej przez siebie ceny za produkt;) I tak np, wspomniany wcześniej goretex kosztował Luqa 160 juanów ( 80 zł) a cena wywoławcza była 520 juanów. Podobnie z kolczykami , których cena wywoławcza to 130 juanów, zakupione za 20 junow ( 10 zł). Pewien Chińczyk dał cenę wywoławcza za dwa kapelusze 525 juanów i jeszcze ściemniał, że to ręczna robota, twardo chciałyśmy kupić za 40 juanów za dwa kapelusze, ale on stwierdzil, że nie mamy sobie z niego robić żartów. W końcu wymęczone postanowiłyśmy odejść od stoiska, jednak nie było to takie proste, nie chciał nas puścić, zatrzymując tekstami typu "czy macie chłopaków?" itp.

Bobby Taylor - Wielka soulowa sława w Beijing

Zadowoleni, wymęczeni targowaniem, postanowiliśmy odwiedzić jedną z usytuowanych w pobliżu knajp:) Odkryliśmy pierwszą od początku pobytu w Pekinie knajpę/pub, oczywiście nie chińską ( W Chinach puby nie są popularne, bardziej tzw grill bary, siada się przy małych stoliczkach i zamawia szaszłyki popijając do tego piwo) Knajpa należała do Amerykanina, Teksańczyka, i jej wystrój był równie teksański:) Po raz pierwszy widzieliśmy obok siebie więcej obcokrajowców niż Chińczyków.Oczywiście jak się można domyślić większość to starsi Amerykanie i ich chińskie piękne panie do towarzystwa;) Co ciekawe, właścicielem knajpy okazał się człowiek, który 2 dni wcześniej pomógł nam dojść do szukanej przez nas przez 2 godziny ambasady mongolskiej (Beijing jest mały;)) Długo się nie zastanawialiśmy by tam zostać, gdy okazało się, iż właściciel- Tim- ma dziś urodziny, i wyprawia z tej okazji wielkie przyjęcie, co oznacza masę jedzenia za darmo i piwo w korzystnej cenie!Dodatkową niespodzianką i zaskoczeniem było to, że dziś właśnie przyjechał do Beijing znany i kochany muzyk soulowy Bobby Taylor, który wykreował pierwszą płytę Michaela Jacksona i był jego dobrym przyjacielem. Śpiewał na żywo i zagadywał wszystkich siedzących w knajpie, więc i my mogliśmy chwilę z nim porozmawiać;) Można było zauważyć przeważające zainteresowanie z jego strony płcią piękną;) Chciał od nas buziaki na pożegnanie.. padły również liczne propozycje o których nie napiszemy w tym blogu ze względu na cenzurę;) Co tu dużo mówić, wieczór minął bardzo szybko i baaardzo przyjemnie:) A knajpę oczywiście polecamy:)

http://www.timsbarbq.com/

środa, 5 sierpnia 2009

4 sierpnia


Palac letni- relaks, zaskoczenie, odprężenie:)

Dziś po raz kolejny nie podołaliśmy próbie porannego wstawania na tai chi. Nie zabraliśmy również mapy z hostelu, gdyż luq skupiając się na zabraniu aparatu i telefonu, które to zostawił wczoraj, zapomniał o naszym jedynym nawigatorze po Pekinie;) Można powiedzieć ze to jedyne światełko dla obcokrajowców w tunelu chińskich znaków, jednak pewni swych umiejętności nawigacyjnych, stwierdziliśmy że trafimy do celu, tzn pałacu letniego, oddalonego od Pekinu o ok 15 km.
Przewodnik " Bezdroża:" okazał się nam bardzo pomocny gdyż pod nazwa pałac letni pojawiły się również chińskie znaki, które mogliśmy pokazać napotkanym tubylcom. Mieliśmy jednak problem z odnalezieniem właściwego autobusu, gdyż z dwunastu do wyboru, żadnego nie mogliśmy odnaleźć. W końcu za pomocą rozmowy na migi z napotkana chinką odnaleźliśmy autobus, który miał tam właśnie jechać. Moniq i Kejto, używając swej niesamowitej intuicji i zdolności językowej, odczytały hieroglify na rozkładzie jazdy, które miały doprowadzić nas do obranego celu:) Udało się! Dotarliśmy na miejsce! Pierwsze wrażenie: Pięknie, czysto, zielono i przestrzennie co w chinach rzadko się zdarza:) Postanowiliśmy obejść cały obszar pałacu letniego, co zajęło nam łącznie 5 godzin. Było warto: Piękne świątynie, komnary, park i wielkie jezioro. Wynajęliśmy również łódkę z silnikiem na godzinę by opłynąć całe jezioro i by każdy mógł się wykazać umiejętnością nawigacji na wodzie. Dziewczyny nie były w tym za dobre, ale przynajmniej nie było nudno;) Do pałacu letniego na prawdę warto pojechać!:)
Zdecydowaliśmy się wyjść innym wyjściem, by nie przebijać się z powrotem przez tłumy Chińczyków. Okazało się jednak ze stamtąd odjeżdżają tylko dwa autobusy, po raz kolejny niezgodne numerami z tymi, które podano nam w dwóch różnych przewodnikach;) Mimo to postanowiliśmy spytać się kierowcy czy dojedziemy do centrum, odpowiedział nam piękną chińszczyzną, niestety niezrozumiałą dla nikogo z nas. Nie mieliśmy wyboru, zaryzykowaliśmy i wsiedliśmy do autobusu mimo to;). Jak się okazało wylądowaliśmy na dalekich przedmieściach Pekinu. Nie przypominało to centrum, a na pytanie o metro każdy robił wielkie chińskie oczy;) W końcu kierowca zatrzymał autobus, i zaczął zaczepiać ludzi w autobusie pytając po chińsku czy znają angielski. Chyba zorientował się że nie wiemy dokąd jedziemy;) W autobusie nikt nie władał tym podobno znanym językiem toteż kierowca pozostawił autobus na włączonym silniku i poszedł szukać na ulicy Chińczyków władających językiem angielskim. Po kilku minutach wrócił z młodą chinką, która w końcu zrozumiała gdzie chcemy jechać (próbowaliśmy używać również nauczonych chińskich słówek, niestety chyba nasz akcent nie jest najlepszy). Podwiózł nas dwa przystanki, wysiadł z autobusu, wskazał odpowiedni numer innego autobusu na palcach, i będąc pewnym ze już zrozumieliśmy pojechał dalej z resztą pasażerów, którzy wydawali się być już nieco zdenerwowani;) W końcu dotarliśmy do centrum. Poszliśmy na wymarzone przez wszystkich chińskie jedzonko w pobliskim barze i wróciliśmy do hostelu z zakupionymi po drodze piwami chińskimi za złotówkę:) Ku naszej uciesze kurs dolara spadł, możemy pozwolić sobie na więcej przyjemności podczas podróży:)

3 sierpnia






Zakazane miasto
Rodzina couchsurferów


Nastał kolejny dzień. Postanowiliśmy w końcu zobaczyć troszkę więcej z Pekinu i załatwić bilety na dalszą podróż. W Chinach na przejazd pociągiem do wymarzonego miejsca czeka się czasem nawet tydzień. W naszym przypadku również tak było. Planowany przez część ekipy przejazd do Szanghaju okazał się niemożliwością przez najbliższe 10 dni. Część ekipy pojechała więc dowiedzieć się kiedy odjeżdza pociąg do Uanbator, by wyruszyć już bezpośrednio do stolicy Mongolii. Jak się okazało, bilet tam zamawia się nie w jednym z trzech gigantycznych i niesamowicie zatłoczonych dworców w Beijing lecz w Hotelu " International Hotel Beijing" na drugim pietrze. Warto wiedzieć , o czym my dowiedzieliśmy się przypadkiem od jednego z poznanych przez nas obcokrajowców:) Okazało się jednak, ze pociągi odjeżdżają tylko od poniedziałku do środy o 7.30, a na odbiór wizy musieliśmy czekać do czwartku. Zdecydowaliśmy się więc na troszkę bardziej okrężną drogę;) Zakupiliśmy 15-godzinny bilet do Xi-nian - hard seeting, czyli jak to większość poznanych przez nas ludzi mówi- twarde miejsca w pociągu, o które trzeba walczyć od samego początku podróży z pchającycmi się zewsząd chińczykami;) Tymczasem do wyjazdu mamy 2 dni, możemy zwiedzić dokładniej Pekin i okolice:) Poranek poświęciliśmy by odnaleźć ambasadę mongolską i złożyć wnioski o wizy. Niestety po godzinnym czekaniu w kolejce dowiedzieliśmy się że czas składania wiz minął i mamy przyjść kolejnego dnia.
Trochę podłamani tą informacją pojechaliśmy zwiedzić zakazane miasto! Niestety nasze oczekiwania przerosły to co zobaczyliśmy: samo miasteczko piękne, ale...tłumy chińczyków ze wszystkich stron, przez co trudności z utrzymaniem czystości. Było więc brudno. Niesamowicie zaskoczył nas jednak park ze wzgórzem, na którym wybudowano świątynię buddyjską, usytuowany obok północnej części zakazanego miasta. Nareszcie mieliśmy chwilę na zadumę i obserwacje Chińczyków praktykujących tam Tai Chi:) Następnie, by poprawić sobie humor postanowiliśmy odezwać się do znajomych z Couchsurfingu mieszkających w Pekinie, by spotkać się z nimi na obiad . Udało się:) Kolacje zjedliśmy w jednym z przydrożnych barów, w którym jak się okazało, jeśli zna się kilka chińskich hieroglifów oznaczających różne rodzaje mięsa czy tez warzyw, można baaardzo dobrze zjeść;) Zamówiliśmy więc 8 dań dla 10 osób by spróbować różnych potraw. W chinach zamawianie wspólnego jedzenia dla wszystkich na obracanym stole jest bardzo popularne. Stad i my z tego korzystamy:) Dumni, z naszych osiągnięć w posługiwaniu się pałeczkami zjedliśmy pyszną wieczerze poznając przy tym Izraelczyka, Kolumbijczyka, Meksykanina i Polkę:) Okazuje się że można tu poznać na prawdę dużo osób z całego świata:)

niedziela, 2 sierpnia 2009

2 sierpnia



Pobudka o 4.30. Zaczęło świtać. Zaraz będzie wschód słońca:) Szybko spakowaliśmy rzeczy i wyruszyliśmy by na bieżąco obserwować nadchodzący dzień, i podnoszącą się powoli z dołu mgłę. Widoki niesamowite i zero turystów, tylko my:) Jak się okazało trasa miała sporo niespodzianek jeśli chodzi o trekking, dobrze mieć przy sobie buty górskie! przydały się;) W końcu dotarliśmy do mostu linowego i po jego przejściu przybyliśmy do Simatai- naszego celu:) Tam próbując złapać busa, zostaliśmy zatrzymani przez dwie Chinki, które kazały nam zapłacic kolejne 40 juanów za wyjście z parku Simatai. Oczywiście powiedzielismy ze nie zapłacimy, i jak się okazało zaraz obok była inna okrężna droga, za którą nie trzeba było płacić;) Wizyta na wielkim murze to najlepszy trenning dla organizmu nawet najsilniejszych;) Ilość pokonanych schodów w ciągu jednego dnia nie do zliczenia;) Uradowani wróciliśmy do Beijing:)

Patronat Medialny

Patronat Medialny

Patronat Honorowy

Patronat Honorowy

Dziekan Wydziału Elektrycznego: dr hab. inż. Konrad Skowronek, prof. nadzw.